Moja przygoda z DT zaczęła się w podstawówce, coś koło 6-7 klasy (były jeszcze 8 klasowe).
Kolega przyniósł jakieś karty, no i zaczęliśmy grać. Z tym, że bez dostępu do instrukcji byliśmy skazani na jego ustalenia, a to oznaczało dwie rzeczy:
1) zawsze wygrywał, bo tak sobie ustawiał zasady (w jednej z pierwszych partii podołączał kilka zaklęć bojowych Sztuki do Et Mortant, i tak wisiała sobie z tym na stole, nie do ruszenia)
2) jeżeli zaczęło mu źle iść, patrz punkt pierwszy.
Potem pojawiły się dodatki i coraz mocniejsze karty (pamiętam jak negocjowałem wymianę Cyt Algerotha za jego BWO4200 - nie udało się
). No i te epickie pojedynki Shinobi VS INQ Simon.
Pamiętam też jak ktoś rzucił hasło że w Gliwicach jest sklep z kartami. Nastukaliśmy trochę kieszonkowego i wyprawa w 3 czy 4.
W DT zakochałem się bez pamięci - ach te obrazki (zawsze chciałem być Hatamoto), fikuśne sprzęty, czary, klimat Legionu. No i panny - Walkiria, Kultystka Ilian, Pam, Val.
Choć z perspektywy czasu myślę, że gdyby kolega przyniósł np. MTG, to być może to byłaby moja "ukochana" gra.
DT był po prostu pierwszy, no i miał jedną niepodważalną zaletę - język polski.
Raz ekspedientka w empiku zapytała mnie czy to nałóg. Nie wiedziałem co powiedzieć, a Po Namyśle obstawiam że tak. Robiłem to samo co typowy nałogowiec - zbierałem kasę, rezygnując z innych rzeczy, wyprawiałem się do odległych miejsc nie bacząc na trudności, no i kupowałem.
Od początku byłem bardziej kolekcjonerem niż graczem. Samo rozpakowywanie boosterków dawało mi ogromną frajdę.
No i nie mieliśmy dostępu do angielskich kart, więc po pierwsze graliśmy jak umieliśmy
, a po drugie taki np Demnogonis rządził - odrzucał każdego ŻZ w dowolnej chwili, tylko za PA. Jak go wystawiałem, to w zasadzie było po partii. Po prostu tekst PL na karcie to była "prawda objawiona" i nikt z tym nie polemizował.
Kilka razy przeżyłem coś, co nazwałbym ciężkim szokiem, np. jak zobaczyłem pełny obrazek Behemota.
Na karcie jest tylko jego gęba właściwie, po cechach też wnioskowałem że to taki przerośnięty Nekromutant, a tu bach - monstrum o wysokości kilkupiętrowego budynku.
Nie najlepiej wspominam pierwsze Paradise Losty. Zasady przychodziły dość losowo
, niewiele z nich kumałem, a same karty bywały jeszcze bardziej niejasne. No i z całego Dark Edenu, z tego bogactwa, wykroili tylko coś ze 120 kart. Zawód po całości. Ąż się prosiło żeby zrobić drugą Inkwizycję, tak ze 180 - 200.
Ostatni raz grałem w liceum (coś na początku lat 2000), na długiej przerwie między lekcjami, mecz rewanżowy za łomot spuszczony mojej Mishimie przez Saperów z McCraiga. 1:1